niedziela, 21 września 2014

Smutny początek września 1939

Po licznych przeprowadzkach rodzina moja osiadła na czas jakiś na ulicy Staszica, naprzeciw straży, w domu należącym na spółkę do Janiszewskiego i Rotchimla, gdzie wcześniej znajdowało się biuro cechów rzemieślniczych. Dom miał wtedy jednopiętrową oficynę wychodzącą na ulicę Kozią, dalej natomiast nie było już prawie nic oprócz gruntów ornych. Dorywalscy zajmowali parter owej oficyny, sąsiadując z piętro wyżej mieszkającymi państwem Skupińskich. 
Dom został przebudowany, nie ma balkonu, ale stał tutaj.

Tam właśnie zastała ich wojna. Jej pierwsze znaki to rozbrzęczane nagle niebo, które przestało już być przyjazne. Przekonali się o tym rychło mieszkańcy... Idących ulicą Kozią między polami buraków ludzi wypatrzył pilot Messerschmitta i najwyraźniej poczuł się w swojej latającej maszynie panem życia i śmierci, bo począł krążyć nad nimi jak wściekły szerszeń, ryjąc ziemię ogniem z pokładowych karabinów kaliber 7,92 mm. Przerażeni ludzie rozpierzchli się po polu, szukając schronienia wśród buraczanych liści... Niemiec szatkował je zaś z upodobaniem pociskami, niczym jakąś wielką sałatkę. Żyd jakiś w panice na klęczkach głośno zaczął się modlić do Boga, nie zważając na nawoływania pozostałych, by się położył i leżał nieruchomo. Lilka* leżała jak placek i odważyła się podnieść i uciec, nie odwracając się nawet za siebie dopiero, gdy przycichły silniki samolotu.

Pradziadkowie rychło opuścili Sochaczew, chroniąc się w Grądach, rodzinnej wsi prababci Weni i powrócili na Staszica dopiero wtedy, gdy Niemcy zaczęli tworzyć w Polsce swój nowy ład.

Gdy słuchałem tej opowieści, zawsze intrygowało mnie, czemu  pilot wykazał się takim barbarzyństwem?

Sönke Neitzel docierając do alianckich archiwów, znalazł stenogramy rozmów wziętych do niewoli żołnierzy niemieckich podsłuchanych w celi. Wydał nawet książkę "Podsłuchane", i poniższy fragment wyjaśnia, co się dzieje ze zwyczajnymi ludźmi podczas wojny.


"Drugiego dnia wojny w Polsce musiałem zrzucić bomby na dworzec w Poznaniu. Osiem z szesnastu bomb spadło na miasto, prosto na domy. Nie podobało mi się to. Trzeciego dnia nic mnie to nie obchodziło, a czwartego dnia sprawiło mi to przyjemność. "

Jednym z pierwszych budynków Sochaczewa, które padły ofiarą niemieckich bomb był kościół pod wezwaniem św. Wawrzyńca. Organiście Stanisławowi Ochalskiemu serce się krajało na widok zniszczenia, jakie dokonuje się w jego kościele, o pomoc prosił też proboszcz. Począł ratować monstrancje, księgi parafialne, wszystko co w jego oczach stanowiło wartość. Kilkakrotnie wchodził do Domu Bożego, gdzie szalały płomienie, wpuszczone przez germańską czeladź diabła. Ileż można kusić los? Odłamek pocisku dosięgnął go w końcu i Pan Stanisław zmarł tego samego dnia, kiedy zginął kościół. Odłamek poszarpał mu na pierwszy rzut oka tylko nogę, przewieziono go do szpitala, gdzie lekarz zdecydował o amputacji, okazało się, że żelazo wdarło się też do jelit i wątroby...
Córka Stanisława Ochalskiego była pierwszą żoną mojego dziadka... Zmarła tuż po wojnie, zakażając się włośnicą. Ale to już inna tragedia.

Zrujnowany kościół


W innym ujęciu

 
Pamiątkowa tablica wmurowana po prawej stronie
od wejścia do nawy głównej (1)

*  Tak do Babci Alicji zawsze mówiła rodzina
(1) Zdjęcie ze strony http://www.sochaczew.pl

wtorek, 2 września 2014

Pan Trawiński i jego cukiernia

Ciasta, ciasteczka, słodycze... W tych wyrobach prym wiedli niegdyś państwo Trawińscy, mający cukierenkę i sami wypiekający swoje wyroby w piekarni obok dzisiejszego Sanepidu.
Józef Trawiński, czyli dystyngowany pan ze zdjęcia obok, nie był sobie takim zwyczajnym cukiernikiem, ale mistrzem cechu. Był wujem mojej prababci Aleksandry, toteż można ją było często spotkać w jego lokalu, sprzedającą słodycze. Sama cukiernia znajdowała się wpierw na ulicy Traugutta, tam gdzie obecnie niszczeje budynek powszechnie znany jako stara mleczarnia, następnie przeniesiono ją pod hale.


Państwo Trawińscy. Pierwsza z lewej moja prababcia Aleksandra,
w środku jedna z przybranych córek Kazimiera Urban.
Dzieci to Jadzia i Krysia Urbanówny.

  
Zanim Trawińscy przenieśli się z Traugutta na 1 Maja, odbywały się tam wesołe zabawy, śluby i hucznie obchodzone "wyzwolenia czeladników". Wyzwolenie uprawniało, wpierw terminatora, czyli ucznia do wybrania sobie wedle swojego upodobania zakładu w którym chciał pracować, jeżeli awansował na czeladnika, a następnie, gdy udało mi się wyzwolić na mistrza prowadzić własny zakład. U pana Józefa czeladnikiem był inny słynny sochaczewski cukiernik, pan Felczak.
Aby zostać mistrzem, trzeba było stworzyć tzw majstersztyk, czyli w tym przypadku jakiś wyjątkowy, nowatorski przysmak.  Ciekaw jestem jakie smakowitości przyrządzał pan Józef... Pracował wcześniej nie byle gdzie, bo u samego Bliklego, więc kunsztu zapewne mu nie można było odmówić.


Uroczyste wyzwolenie czeladników. Pierwszy z prawej siedzi Roman Rotchimel.

Słodycze wypiekano w piekarni, która też znajdowała się na ulicy Traugutta, koło dzisiejszego Sanepidu, za lodziarnią.


Pan Józef w otoczeniu swoich pracowników. I z kotkiem.

Pomieszczenie, gdzie znajdowała się cukiernia było dzielone z panem Romanem Rotchimlem, który zajmował się szeroko pojętą stolarką, ale kojarzony był głównie z trumnami. Na szyldzie zaoszczędzono skojarzeń ciastek Trawińskiego i trumien Rotchimla, ograniczając zadeklarowaną działalność do wyrobu mebli. O tym, że świat jest mały, świadczy fakt, że moja druga prababcia Wenia, wynajmowała od Rotchimla mieszkanie na Staszica.

Wnętrze cukierni
Trawińscy mieli dobre serce, nie mogąc mieć własnych dzieci zaadoptowali trójkę sierot. Ich dom stoi do dziś na rogu ulic 15 sierpnia i prowadzącej na kirchol Sierpniowej, ale nie jest już w posiadaniu nikogo związanego z rodziną. Sprzedała go jedna z adoptowanych córek, Krystyna zwana "Ślepym Ciastkiem" (miała słaby wzrok... dlaczego "ciastko", chyba nie trzeba wyjaśniać). Ze strychu tego właśnie domu babcia Teresa widziała egzekucję Żydów na cmentarzu.  

Dom stoi do dziś, choć otoczony jest drzewami
i takie zdjęcie jest niemożliwe.