piątek, 23 stycznia 2015

Orszak Trzech Króli w Teresinie

6 stycznia to Święto Trzech Króli. Od niedawna dzień wolny od pracy. Od 7 lat, jesteśmy  świadkami powstania nowej tradycji, organizowania tzw. Orszaków Trzech Króli. W tym roku byłem po raz pierwszy wraz z rodziną uczestnikiem tej uroczystości, ale nie w rodzimym Sochaczewie, tylko gościnnie w niedalekim Szymanowie. Tam impreza jest organizowana po raz trzeci, w naszym mieście zaś zadebiutowała w tym roku.
Spodziewałem się, że będzie może z mniejszym rozmachem, ale za to bardziej kameralnie, mniej tłumnie, dzięki czemu uda się zobaczyć coś więcej niż plecy innych widzów. Jakoż na uroczystość i tak przybyły tłumy, sporo osób spoza Szymanowa, ksiądz witał z ambony przybyłych gości, także z Sochaczewa.
Po mszy, do kościoła weszli za gwiazdą przed ołtarz trzej królowie. Tam odbyła się pierwsza scenka, a zaraz potem orszak ruszył za monarchami przed świątynie, gdzie czekała na nich bryczka. Potem ruszyliśmy, przystrajając głowy kartonowymi koronami ulicą Szkolną w stronę pofolwarcznych czworaków. Tam Maria i Józef usiłowali znaleźć dla siebie przytulisko w gospodzie i hotelu, jednak jak wiemy nie udało się im. Orszak zawraca więc i zmierza w stronę pałacu Lubomirskich, czyli dzisiejszej siedziby sióstr Niepokalanek. Tam przy ognisku siedzieli wpierw noszący się z góralska pasterze, których nawiedził anioł. Te anioły z orszaku przez cały pochód gubiły pióra ze skrzydeł. 
Trzej królowie następnej scence odwiedzają Heroda. Ten wita ich, a jakże, serdecznie, jednak wiadomość o królu żydowskim spędza mu uśmiech z twarzy. Po wyjściu gości knuje zbrodnie na wszystkich noworodkach, za co opada go taneczny korowód diabłów, a raczej diablic. W układach tanecznych dobro ostatecznie zwyciężyło zło, a w ostatniej części imprezy, Rodzina pojawiła się już z nowonarodzonym dzieciątkiem. Maluch odgrywający małego Jezusa spisywał się bardzo dzielnie mimo mrozu.
Uczestnicy uroczystość ruszyli do pobliskiej szkoły na ciepły poczęstunek w ten zimny dzień, my zaś woleliśmy udać się do ciepłych domowych pieleszy naszej rodziny z Szymanowa.

Orszak poprzedzała uroczysta msza w kościele.

Przed kościołem na króli czekał powóz

Ale przecież mędrców prowadziła gwiazda.

Oto i oni

Tymczasem Święta rodzina w towarzystwie
niebiańskich zastępów poszukuje noclegu.

Z marnym skutkiem.

Zatem orszak wraca w bardziej gościnne progi.

Królowie jak to królowie. Wożą się.

A oto nasza famila :)

Herod bajeruje 3 władców.

A za jego ciemne sprawki biorą go roztańczone diabły.

I szczęśliwy finał, Św Rodzina już w komplecie.

.

niedziela, 4 stycznia 2015

Szlakiem Napoleona przez powiat Sochaczewski (szkic)

Podczas pochodu Wielkiej Armii na Rosję, Napoleon przeciął powiat Sochaczewski, zmierzając z Kiernozi do Warszawy. Tajemnicą słodką cesarza pozostanie odpowiedź na pytanie jaki wpływ na wytyczenie takiej właśnie trasy przemarszu miał fakt znajdowania się na niej Walewic i zamieszkałej tam Pani Walewskiej, na którą Napoleon spoglądał czułym oczkiem. W 1812 roku przejście wojsk musiało wywołać sensację i pozostawić niezatarte wrażenie. Niekoniecznie u wszystkich pozytywne, takie gromady wojaków musiały coś jeść, ciężar ich wyżywienia musiała ponieść ludność. Nie mniej jednak wojna z Rosją była szansą dla Polaków. Czy pamięć o marszu Wielkiej Armii przetrwała wśród okolicznych mieszkańców?

Trasa przemarszu wojsk napoleońskich przez Polskę. Między czerwonymi punktami leży nasz powiat

 Według lokalnych przekazów Napoleon zatrzymał się wpierw w Rybnie. Ba, nawet podobno pomodlił się w tamtejszym kościele, choć najwidoczniej za krótko, albo niezbyt żarliwie. Tuż za Rybnem natomiast, od Matyldowa ciągnie się polna droga, nazywana traktem Napoleońskim, którym miała sunąć Wielka Armia.
Stąd do Sochaczewa już 11 kilometrów, choć nie mam pewności, czy cesarz nie zahaczył o Giżyce.

Przedwojenna gazeta popas cesarza w Sochaczewie, umiejscawia przy zbiegu ulic Staszica i ulicy wiodącej do miejskiej rzeźni. Owa rzeźnia znajdowała się na placu targowym, więc chodziło o ulicę Pokoju, która wtenczas mogła nie mieć własnej nazwy. Znajdował się tam pod koniec XIX wieku jeszcze dworek, należący do naczelnika poczty, w którym wyprawiano huczne bale. Kiedy do Sochaczewa przybył w 1883 roku słynny chasyd, Abraham Borsztajn, społeczność żydowska wykupiła ów dworek dla niego, aby miał godne mieszkanie. W Sochaczewskim Pinkasie, czyli Żydowskiej kronice zachował się taki opis tego dworku:


"...parterowy, murowany dom z brukowanym podwórzem i ogrodem, prawie przy końcu ulicy Trojanowskiej
(obecnie Staszica, przyp. autora). Wokół domu rozciągały się podmiejskie pola, księże ogrody z wysokimi lipami, chłopska droga wiodąca ku lasom i wioskom. Cztery, czy nawet pięć rozłożystych kasztanowców przeglądało się w szybach domu, dając przestronnym pokojom zielony cień, niczym stróże pilnujący bramy wejściowej."*


Przyjazd Napoleona i przeprawa jego wojsk została uwieczniona na obrazie, o którym pisze Kościński w Echu Sochaczewskim z 10 sierpnia 1927. Postawiono także kamień pamiątkowy, "na czwartym kilometrze w kierunku Warszawy, że tu zatrzymał się Napoleon Wielki podczas wyprawy na Rosję."**


Nie ma już dworu, ani kamienia, wszystko pochłonęła pierwsza wielka wojna, która wstrząsnęła Europą i wysłała Sochaczew w chwilowy niebyt, pozostawiając sterty gruzu i pustkę.

Kilka kilometrów dalej w stronę warszawy stoi jednak ocalały świadek przemarszu Napoleona. Kuźnia Napoleońska to dziś hotel i restauracja, ale niegdyś, jak sama nazwa wskazuje była to folwarczna kuźnia. Miejscowy kowal wykupił ją na własność podczas parcelacji gruntów, a Bonaparte miał zatrzymać się przy niej i kazać podkuć konia, tak przynajmniej głosi miejscowa tradycja. I tak mogło być w istocie, budynek został wzniesiony na przełomie XVIII i XIX w.




Pochód wojsk napoleońskich wiązał się z wielkimi nadziejami na wolną ojczyznę, nic dziwnego, że Polacy starali się zachować ten "rok wojny" i jej autora w pamięci. Lata późniejsze, wytarły pamiątki po nim z krajobrazu. Od wielu lat prowadzona jest polityka odbrązawiania boga wojny, że jakoby wykorzystał Polaków do swoich celów. Z pewnością zależało mu głównie na potędze Francji, ale warto pamiętać, że jako chyba jedyny z naszych sojuszników choć próbował dotrzymać słowa i na kilka lat zwrócił niepodległość w postaci Księstwa Warszawskiego.

* - Księga Pamięci Żydów Sochaczewskich
** - "Miasto Sochaczew" I. Kościński - Echo Sochaczewskie nr 5 10 sierpnia 1927 

czwartek, 1 stycznia 2015

Klasztor św. Mikołaja w Sochaczewie doczekał się swojej monografii.

Michał Skończyński
Dominikański klasztor św. Mikołaja w Sochaczewie w XIII - XIX wieku
Stowarzyszenie "Nasz Zamek" 2014
stron: 231










30 grudnia byłem na promocji kolejnej ciekawej pozycji o Sochaczewie. Na spotkaniu zorganizowanym przez Stowarzyszenie "Nasz Zamek", które było zarazem promocją książki był obecny jej autor, Michał Skoczyński, który przez godzinkę opowiadał o genezie publikacji i udzielał odpowiedzi na pytania dotyczące bytności Dominikanów w Sochaczewie. A ich obecność to 600 letnia historia, po której praktycznie nie ostał się prawie żaden widoczny ślad. Atmosfera spotkania pozwalała na nieco luźniejsze podejście do tematu, niż ścisła i surowa analiza faktów i dat, a trzeba przyznać, że Pan Michał jest mówcą zajmującym.
Na wstępie dowiedzieliśmy się, że podstawą i głównym źródłem powstania monografii jest "Liber Consiliorum", księga rady klasztornej z XVII w, która znalazła się w archiwum archidiecezjalnym w Poznaniu. Spisywano w niej protokoły posiedzeń braciszków, kopiowano stare dokumenty dotyczące klasztoru, przez co dziś ten unikalny wolumin stał się nieocenionym źródłem wiedzy nie tylko o klasztorze, ale też o mieście. "Lieber Consiliorum" z początku było jednym ze źródeł pracy magisterskiej Miachała Skoczyńskiego, która rozrosła się do pozycji książkowej i wydana została dzięki staraniom Łukasza Popowskiego i "Naszego Zamku".
"Klasztor..." jest pracą naukową, ale nie znaczy to, że zanudzi czytelników wyłącznie datami i tabelami. Znajdują się w niej też epizody obyczajowe z życia codziennego, które są równie zajmujące, co szersze analizy dziejów, a chodzi mi zwłaszcza o takie, które świadczą o mentalności ludzi z epok minionych. I na taką rzec by można dykteryjkę znalazło się miejsce na prelekcji.
Sprawa dotyczyła konfliktu proboszcza z braciszkami i wydarzyła się na początku wieku XIX. Konflikt narósł, jak nietrudno się domyśleć, wokół tzw. "tacy". Wtedy jasno były określone zależności kościoła parafialnego i klasztoru, Dominikanie w zamian za część wpływów z dochodów parafii pełnili funkcję wikariuszów, czyli spowiadali, wygłaszali kazania i śpiewali w chórze. I wszystkim to odpowiadało, dopóki na stanowisku proboszcza nie osiadł ks. kanonik Ksawery Skowroński. Nie dość, że nie był skory do dzielenia się kościelną kasą i szukał tylko okazji, żeby uszczknąć jeszcze z zakonnego dobra, to jeszcze zatrudnił po śmierci organisty na to stanowisko wielce podejrzanego typa - Augustyna Bączkiewicza. Pomimo tego świątobliwego imienia nowemu organiście do świętości było daleko, a bliżej do flaszki okowity, niż organów. W związku z tym często trzeba było go szukać po mieście, a gdy już ministranci go znajdywali, to stan w jakim się znajdował wykluczał możliwość posługiwania do mszy.
Bardzo za to skrupulatnie wypełniał inną swoją powinność, tzn wybieranie datków ze skrzynek, nawet tej znajdującej się przy klasztornej furcie. Gdy jakaś babina przyniosła braciszkom prosię i garnczek masła, organista napatoczył się przypadkiem i przejął darowiznę, tłumacząc, że "czarny ksiądz i biały ksiądz, to żadna różnica". Chodziło o czarną sutannę i jasny mnisi habit. 
Przeorem był wówczas Robert Michniewicz, który zirytowany niekompetencją proboszczowskiego organisty, zatrudnił w końcu swojego. Grajkowie rzecz jasna nie przypadli sobie do gustu, od drobnych złośliwości i psucia organów doszło w końcu do bijatyki i sprawy sądowej. 
Awantury skończyły się dopiero po przeniesieniu proboszcza do Rybna.
Cieszy fakt pojawiających się coraz to nowych publikacji dotyczących historii miasta. Cieszy fakt licznego gremium słuchaczy na takich spotkaniach, bo na sali zabrakło na chwilę krzeseł dla wszystkich pasjonatów historii.  Dzięki temu może uda się odsłonić to, co zatarł czas.

Dominikanie cieszą się dużym zainteresowaniem (fot. Małgorzata Kazur)

Autor książki podczas prelekcji (fot. Małgorzata Kazur)