wtorek, 30 grudnia 2014

Sochaczew - niech brzmi dumnie.

 
Herb Gminy Sochaczew


Pierwsze skojarzenie z nazwą Sochaczew wiąże się z narzędziem rolniczym. Ot, wziął sobie jakiś dawny kmieć dwa kije (sochą zwane), zaorał nimi pole i okolice okrzyknięto zaraz Sochaczewem, mianując jeszcze dodatkowo pracowitego chłopa Czewem. Taką historyjkę usłyszałem kiedyś na lekcji polskiego we wczesnej podstawówce. Na zasadzie prostego skojarzenia z inną legendą, o mezaliansie rybaka Warsa z syreną Sawą, powstał trochę mniej romantyczny mariaż Sochy z Czewem...

Wg. innej wersji, przytoczonej przez regionalistę Jana Kościńskiego w numerze 3 Echa Sochaczewskiego z 18 czerwca 1927 rolnikowi się owo narzędzie zepsuło, a w zamian za naprawę, przejezdny jakowyś fachowiec, zażyczył sobie, żeby całe osiedle nazwało się Socha, na co mieszkańcy chętnie przystali, być może ze względów czysto ekonomicznych, gdyż nie zachowały się żadne cenniki ani rachunki z tamtych czasów, opiewające na tego typu usługi.

Owo radło przejęło zresztą nazwę prawdopodobnie od rozgałęzionych drzew, a wg. Stanisława Rosponda - językoznawcy, sochacze to właśnie suche gałęzie i to właśnie od nich może pochodzić nazwa naszego miasta, jako że niby wokół nie było nic innego, jeno połacie krzaków i drzew. A stąd już tylko jedna literka do dopełnienia pełnej nazwy miasta. Ale czy to była tak naprawdę na tyle wyróżniająca naszą miejscowość cecha spośród innych średniowiecznych osad, które prawie wszystkie leżały pośród kniei, by aż nazwać ją na cześć zeschłych badyli?

Być może z gałęziami, lub z rozwidlonym kijem, pojawili się w naszym grodzie inni sochacze, - handlarze mięsem. Socha tym samym przestała być narzędziem oracza, a zaczęła służyć rzeźnikom i kupcom. Ba, nawet targi na których pojawiali się chłopi z mięsiwem nazywano sochaczkami. Przywilej na sochaczki miały tylko miasta i był on poprzedzony nadaniem prawa targu. To znów nasuwa pewną wątpliwość, co było pierwsze, jajko czy kura i czy przypadkiem nazwa miasta nie jest starsza od tych targów. Przyjmując datę nadania praw miejskich Sochaczewa na rok 1324 (wg Bogusława Kwiatkowskiego), można zakładać, że wcześniej osada nie miała owych przywilejów i tym samym, że nazwa miasta pochodzi jednak od czegoś innego... A nazwa Sochaczew pojawia się w dokumentach już 100 lat wcześniej.

Tymczasem słówko socha wędrowało dalej i zmieniało formy (np. wyraz rosocha ma podobne znaczenie, jak sochacz, a miejscowości o nazwie Rosocha jest mnóstwo).  Z drzew i kijów na mięso przeniosło się na widły, poroże i nie wiadomo gdzie jeszcze by zawędrowało, gdyby nie odeszło do lamusa.

Jak na razie nic chwalebnego w nazwie naszego bądź co bądź starego grodu nie widać. Nie wątpię, że badaczom doby PRLu było na rękę kojarzenie jego miana z chłopskim narzędziem i z ludźmi pracy, zmagającymi się z rolą lub trzodą mięsną, ale mimo wszystko czuć jakiś niedosyt w tej nomenklaturze...

 Ale oto w "Głosie Wileńskim", nr 44 z roku 1817 słynny historyk i badacz dziejów z dawnych lat, Teodor Narbutt pisze:



"Jest tradycyja jakoby Sochaczew nazywał się dawniej Sochin-Czerwny. Czerwny w słowiańskim znaczy czerwony, Sochin nie tylko sochę ale i słup, kolumnadę oznacza. „Wypadnie zatem to nazwisko dawne Sochaczewa tłómaczyć kolumnada czerwona."



Na pierwszy rzut oka teoria Narbutta wydaje się dziwna. Skąd tu niby jakieś kolumny? Może znów chodzi o jakieś drzewa? Ale... jakby spojrzeć na wzgórze zamkowe i wziąć po uwagę obronny charakter grodziska, to kusząca wielce jest teza, że chodziło o podporę militarną. Udokumentowana i poparta pracami archeologicznymi historia zabudowy wzgórza sięga wieku XII, ale to nie wyklucza wcale, że istniała już dawniej, tym bardziej że w XIX wiecznej i wcześniejszej literaturze pojawiają się odniesienia do czasów sporo odleglejszych. Natomiast o znaczeniu militarnym Sochaczewa, niech świadczy fakt, że co wojna to był fortyfikowany i z premedytacją rujnowany przez różne wojska które tu sobie urządzały pola bitew.

Niestety, trudno rozwinąć tą tezę, Narbutt nie wspomina, jaka tradycja wiąże się z nazwą miasta. Pisze tylko, że nazwa była dość powszechna dla słowiańskich uroczysk, ale też jakoś nie przetrwała w niezmienionym stanie do dnia dzisiejszego chyba nigdzie... 

Rozważania nad etymologią miana naszego grodu postanowiłem ubrać w formę nieco gawędziarską, z racji, że ciężko jest ustalić w przypadku miejsca, którego powstanie tonie gdzieś w mrokach dziejów słowiańszczyzny, co jakiś nasz praszczur miał na myśli. 

Artykuł mojego autorstwa ukazał się w Expressie Sochaczewskim nr 51/52 2014.

wtorek, 16 grudnia 2014

Skarb w Sochaczewie

"Sochaczewianin" z dn 25 czerwca 1932.



- Bardzo ciekawe znalezisko. Dnia 18-go czerwca r.b. podczas robót ziemnych przy budowie domu w Sochaczewie, na Starym rynku przy zbiegu ulic Toruńskiej i Staszica, natrafiono na resztki starych murów i fundamentów, podczas rozbiórki części murów poniżej obecnego poziomu, znaleziono wmurowany w ścianę garnek gliniany z monetami polskiemi. Są to monety srebrne, pógroszaki Kazimierza IV Jagiellończyka, a wiec z wieku XV, z okresu kiedy ziemia sochaczewska została wcielona do Korony. Sądząc z ocalałych resztek garnka, monet tych było około tysiąca albo i więcej. Wśród monet Kazimierza Jagiellończyka, znajduje się również kilka monet Lwowskich ze lwem, oraz W. Ks. Litewskiego z literą "W" Jagiełły.
Oczywista, w mgnieniu oka, monety te rozdrapano, rozkradziono i porozdawano. Udało się uratować i zabezpieczyć, zawdzięczając zarządzeniu p. Starosty zaledwie 280 sztuk. Właściciel placu, oraz nowobudującego się domu, przekonawszy się iż monety nie są złote, w prostocie ducha pozwalał zabierać monety każdemu. Wiele monet uszkodzono, przez pocieranie o cegłę, w celu przekonania się czy nie są złote...
Z przykrością należy stwierdzić, iż nie tylko chciwość prostaczków przyczyniła się do rozdrapani i zniszczenia tego, tak cennego dlakultury znaleziska, alei pusta, nie celowa manja posiadania bodajby kilku egzemplarzy monet - wśród inteligencji miejscowej.
Moenty te, jako takie, nie mają literalnie żadnej wartości jako kruszec, natomiast wartość naukową. zwłaszcza dla dziejów naszego miasta i powiatu - przedstawiają niezmiernie dużą. Szkoda więc niepowetowana, że znalezisko to dojdzie do do badaczy i muzeum - b. neikompletne.
Na terenie naszego miasta i powiatu jest to nie pierwsze znalezisko i niemal zawsze nieświadomość, chciwość, zła wola i próżność ludzka niszczy je, zanim dla nauki i kultury uratować coś niecoś można. Niepomogły odezwy Komitetu Regjonalnego, nie pomagają odezwy w prasie, nie pomagają odezwy władz; jest to smutny, bardzo smutny objaw nieuświadomienia i próżności ludzkiej. Przy sposobności stwierdzić należy, iż opieka konserwatorska wogóle, a na terenie naszym w szczególności, nie stoi na wysokości zadania; o tem jednak w swoim czasie pomówimy obszerniej.
Kazimierz Hugo-Bader


Znalezione w 1932 roku monety. (Źródło wcn.pl)



Na wskazanym miejscu znalezienia owego skarbu znajduje się obecnie kamienica Janiszewskich, obok straży. Natomiast los garnca z monetami dziś byłby zapewne taki sam, tyle że nikt by się nawet o nim nie dowiedział...

piątek, 12 grudnia 2014

Ktoś gwizdnął puchar z Ogólniaka.

Generalnie na sprawę trafiłem przeczesując serwisy aukcyjne. W miesięczniku "Jestem", z 1984 roku pojawił się artykuł autorstwa Krzysztofa Władysława "Żeby Pomagać", o którym jest m.in mowa o kradzieży pucharu z liceum. Dziewczęta z koła PCK przy ogólniaku zdobyły puchar w Zawodach Drużyn Sanitarnych, niestety ktoś go ukradł z gabinetu dyrektora szkoły.


Ten łysiejący już pan w tle, to dyrektor Szczepanowski. Gdzieś z dekadę później będzie mnie uczył historii. Nadal będzie też dyrektorem.

sobota, 22 listopada 2014

Wystawa Waldemara Bronicza i "Kufer Wspomnień"

Byliśmy we trójkę w sobotę na wystawie starych zdjęć, o której mówiłem. My, znaczy Kotojka, kolega Tomek i ja. Ludzi było multum, więcej niż mogła pomieścić sala. Tu chyba troszkę rozmach imprezy przerósł oczekiwania organizatorów.
Na zdjęciach uwieczniono ważne wydarzenia historyczne, ujęcia z Fabryki Przędzy i Tkanin Sztucznych, z czasów kiedy kompleks nie stanowił smętnej ruiny oraz zwyczajne, a jakże już odległe w czasie życie codzienne mieszkańców miasta.
Oprócz zdjęć, można było obejrzeć unikalny film, nakręcony w latach 60, na ośmiomilimetrowej taśmie. Wg autora filmu - sędziwego Pana Błażejewskiego w 15 minut obejrzeliśmy 14 tys klatek. Leciwy sprzęt - projektor Eumig MARK 605D, jak każda staroć musiał trochę pomarudzić, ale w końcu zadziałał niezawodnie. A na filmie życie z dawnych lat... Wycieczki po okolicy na motorze, który co chwilę łapał gumę, pluskanie się w rzekach (tych które się w okolicy do tego nadawały, w owym czasie mieliśmy w większości rzek straszny ... brud.), zwiedzanie okolicy, nawet poranek z wiejskiego wesela.
Wystawa była połączona z promocją nowej książki Pana Waldemara "Kufer Wspomnień". Ona także zawiera zdjęcia, wzbogacone o opowieści mieszkańców Chodakowa. Na uwagę zasługuje fakt, że autor wydał ją własnym sumptem. Dobrze, że było go stać, bo gdy pisaniem zająłby się ktoś bez dostatecznych funduszy, możliwe, że wszystkie zgromadzone materiały zostałyby w jakiejś szufladzie. Mam wrażenie, że promocja historii i kultury miasta wygląda tak, że jak komuś się coś uda, to dobrze się podpiąć...
Na wystawie przeważali ludzie starsi. A dla mnie to idealny cel wycieczek szkolnych. Zwłaszcza w naszych czasach, kiedy tradycja i historia jest tak bardzo wypierana, przez elektroniczne zabawki i wątpliwej wartości kulturę masową. Niechby dzieci chociaż się dowiedziały, że stare zdjęcia mają ogromną wartość, oprócz materialnej także merytoryczną.
Tylko tak wartościowe dokumenty i zdjęcia można uchronić od wylądowania na śmietniku.


Wystawa Waldemara Bronicza w Chodakowie



Byliśmy we trójkę w sobotę na wystawie starych zdjęć, o której mówiłem. My, znaczy moja żona, kolega Tomek i ja. Ludzi było multum, więcej niż mogła pomieścić sala. Tu chyba troszkę rozmach imprezy przerósł oczekiwania organizatorów.
Na zdjęciach uwieczniono ważne wydarzenia historyczne, ujęcia z Fabryki Przędzy i Tkanin Sztucznych, z czasów kiedy kompleks nie stanowił smętnej ruiny oraz zwyczajne, a jakże już odległe w czasie życie codzienne mieszkańców miasta.
 Oprócz zdjęć, można było obejrzeć unikalny film, nakręcony w latach 60, na ośmiomilimetrowej taśmie. Wg autora filmu - sędziwego Pana Błażejewskiego w 15 minut obejrzeliśmy 14 tys klatek. Leciwy sprzęt - projektor Eumig MARK 605D, jak każda staroć musiał trochę pomarudzić, ale w końcu zadziałał niezawodnie. A na filmie życie z dawnych lat... Wycieczki po okolicy na motorze, który co chwilę łapał gumę, pluskanie się w rzekach (tych które się w okolicy do tego nadawały, w owym czasie mieliśmy w większości rzek straszny ... brud.), zwiedzanie okolicy, nawet poranek z wiejskiego wesela.
Wystawa była połączona z promocją nowej książki Pana Waldemara "Kufer Wspomnień". Ona także zawiera zdjęcia, wzbogacone o opowieści mieszkańców Chodakowa. Na uwagę zasługuje fakt, że autor wydał ją własnym sumptem. Dobrze, że było go stać, bo gdy pisaniem zająłby się ktoś bez dostatecznych funduszy, możliwe, że wszystkie zgromadzone materiały zostałyby w jakiejś szufladzie. Mam wrażenie, że promocja historii i kultury miasta wygląda tak, że jak komuś się coś uda, to dobrze się podpiąć...
Na wystawie przeważali ludzie starsi. A dla mnie to idealny cel wycieczek szkolnych. Zwłaszcza w naszych czasach, kiedy tradycja i historia jest tak bardzo wypierana, przez elektroniczne zabawki i wątpliwej wartości kulturę masową. Niechby dzieci chociaż się dowiedziały, że stare zdjęcia mają ogromną wartość, oprócz materialnej także merytoryczną.
Tylko tak wartościowe dokumenty i zdjęcia można uchronić od wylądowania na śmietniku.

Tłumy na wystawie. (fot. Przemko Stachowski)*
*źródło - www.sochaczew.pl

poniedziałek, 17 listopada 2014

15 lecie Sochaczewskiego Klubu Kolekcjonerów

To już 15 rok kolekcjonerzy zbierają się w podziemiach sochaczewskiego muzeum. 20 września b.r spotkanie odbyło się trochę bardziej uroczyście, bo był z nami burmistrz Piotr Osiecki, oraz fotoreporter Ziemi Sochaczewskiej, który zrobił nam grupowe zdjęcie. Każdy dostał też z rąk prezesa klubu Stanisława Duńskiego pamiątkowy dyplom.
Dalsza cześć spotkania upłynęła na swobodnej rozmowie na temat fenomenu zbieractwa i jego związku z historią. A związek to niebłahy, bo zbierając nawet rzeczy drobne, można się przyczynić do zachowania ich od zagłady. A poniżej skład klubu.

(fot Archiwum Ziemi Sochaczewskiej)
 

czwartek, 30 października 2014

Zjazd ludowców w kinie "Mewa" 1937

ZIELONY SZTANDAR - NACZELNY ORGAN STRONNICTWA LUDOWEGO, Nr 17 z 1937 informuje czytelników o zjeździe S.L w sochaczewskim kinie "Mewa", co tytułem kronikarskiej ciekawostki zamieszczam. 


sobota, 25 października 2014

VI Spotkanie z Historią



Dziś o godzinie 14 odbyło się VI Spotkanie z Historią, organizowane przez Stowarzyszenie Lokalna Grupa Działania Nad Bzurą w Kramnicach Miejskich, na które miałem zaszczyt być po raz pierwszy zaproszony. Tym razem słuchacze zwiedzali Brochów i Młodzieszyn, a dwójka przewodników: Marta Przygoda Stelmach i Marek Orzechowski, zaprowadziła nas w mniej znaną przeszłość tych miejscowości.
Zaczęła Pani Marta - "Kronikarz Brochowski", od prelekcji "Nie tylko Chopin". Przyznam się szczerze, że na hasło Brochów stawał mi przed oczami wielki obronny kościół, a nie nasz kompozytor. Zresztą zarówno Brochów, jak i Żelazowa Wola to krótki epizod z życia rodziny Szopenów. Nie mniej jednak, gdyby mnie spytać o wymienienie innych osób historycznych związanych z tą miejscowością, nie byłbym w stanie wymienić aż tylu (o ile w ogóle bym sobie jakieś przypomniał) co Pani Marta. Słuchacze mieli zatem okazję poznać powiązania z Brochowem kilku osobistości, które zapisały się w jakiś sposób na kartach naszej historii - m.in Adama Brochowskiego, kasztelana sochaczewskiego, którego Jan Kazimierz wysłał z poselstwem do Karola Gustawa, Rocha Lasockiego, konfederaty barskiego, Melchiora Szajewskiego, mianowanego przez Tadeusza Kościuszkę pełnomocnikiem rządu powstańczego na terenie ziemi sochaczewskiej, Piotra Marylskiego - uczestnika Powstania Listopadowego i właściciela polskiej drukarni w Paryżu, Seweryna Chłopickiego, który o mało co nie postradał życia za organizację sochaczewskiego okręgu powstańczego, dla odmiany podczas Powstania Styczniowego... To tylko część panteonu osób zaprezentowanych podczas prelekcji.

Pan Marek natomiast ze swadą opowieść swą poświęcił Młodzieszynowi. I wiele faktów mi nieznanych odsłonił, pomimo, że Młodzieszyn jest mi znany lepiej niż Brochów, zarówno z licznych wycieczek do lasu, jak i opowieści rodzinnych. Sporo było o cukrowni, olbrzymim zakładzie, który tam się znajdował, a który odszedł w niebyt podczas I wojny światowej. Parę słów padło również na temat latarni w Ruszkach. Latarnia lotnicza, datująca się na rok 1937 o mało co nie zniknęła z naszego krajobrazu. Przez lata stała na trzech nogach, by w końcu położyć się kilka lat temu, ze zmęczenia. Na szczęście zrekonstruowano ją, dzięki staraniom gminy Młodzieszyn i firmie ENERGOP.
Legendę w zasadzie, bo nie da się chyba już na 100% ustalić niezbicie faktu o przemarszu wojsk Jagiełły przez te tereny na Grunwald, słyszałem już wcześniej od właściciela działki w Marysinie, nieżyjącego już Pana Lucjana, który znalazł na swoim polu ponoć nawet jakąś monetę z tamtych czasów.
Wątkiem sensacyjnym była zagadka pochodzenia kobiety szpiega - Krystyny Skarbek, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa urodzonej w Młodzieszynie, choć podawana jest też Warszawa. Po powrocie do domu znalazłem w internecie skan aktu urodzenia Krystyny Skarbek, wskazujący na... no właśnie, ani Młodzieszyn, ani Warszawę, tylko Trzepnicę. Ciekawe co na to Pan Marek?

Jak widać trochę osób się jeszcze historią interesuje.
(fot. Justyna Marciniak)

"Kronikarz Brochowski... czy może bardziej kronikarka?
(fot. Justyna Marciniak)


Marek Orzechowski prezentuje Młodzieszyn,
którego już nie ma...
(fot. Justyna Marciniak)
 Można sobie było wziąć (lepiej wcześniej niż później) publikację 'Kapliczki z Młodzieszyna". Autor, zadał sobie wiele trudu, by motorem objechać drogi i bezdroża gminy Młodzieszyn i nie tylko sfotografować wszystkie chyba kapliczki, to jeszcze wyczytać i wypytać o historię ich powstania
Przy okazji wymiany kilku słów z Panem Markiem wycyganiłem również wpis do broszurki.



niedziela, 21 września 2014

Smutny początek września 1939

Po licznych przeprowadzkach rodzina moja osiadła na czas jakiś na ulicy Staszica, naprzeciw straży, w domu należącym na spółkę do Janiszewskiego i Rotchimla, gdzie wcześniej znajdowało się biuro cechów rzemieślniczych. Dom miał wtedy jednopiętrową oficynę wychodzącą na ulicę Kozią, dalej natomiast nie było już prawie nic oprócz gruntów ornych. Dorywalscy zajmowali parter owej oficyny, sąsiadując z piętro wyżej mieszkającymi państwem Skupińskich. 
Dom został przebudowany, nie ma balkonu, ale stał tutaj.

Tam właśnie zastała ich wojna. Jej pierwsze znaki to rozbrzęczane nagle niebo, które przestało już być przyjazne. Przekonali się o tym rychło mieszkańcy... Idących ulicą Kozią między polami buraków ludzi wypatrzył pilot Messerschmitta i najwyraźniej poczuł się w swojej latającej maszynie panem życia i śmierci, bo począł krążyć nad nimi jak wściekły szerszeń, ryjąc ziemię ogniem z pokładowych karabinów kaliber 7,92 mm. Przerażeni ludzie rozpierzchli się po polu, szukając schronienia wśród buraczanych liści... Niemiec szatkował je zaś z upodobaniem pociskami, niczym jakąś wielką sałatkę. Żyd jakiś w panice na klęczkach głośno zaczął się modlić do Boga, nie zważając na nawoływania pozostałych, by się położył i leżał nieruchomo. Lilka* leżała jak placek i odważyła się podnieść i uciec, nie odwracając się nawet za siebie dopiero, gdy przycichły silniki samolotu.

Pradziadkowie rychło opuścili Sochaczew, chroniąc się w Grądach, rodzinnej wsi prababci Weni i powrócili na Staszica dopiero wtedy, gdy Niemcy zaczęli tworzyć w Polsce swój nowy ład.

Gdy słuchałem tej opowieści, zawsze intrygowało mnie, czemu  pilot wykazał się takim barbarzyństwem?

Sönke Neitzel docierając do alianckich archiwów, znalazł stenogramy rozmów wziętych do niewoli żołnierzy niemieckich podsłuchanych w celi. Wydał nawet książkę "Podsłuchane", i poniższy fragment wyjaśnia, co się dzieje ze zwyczajnymi ludźmi podczas wojny.


"Drugiego dnia wojny w Polsce musiałem zrzucić bomby na dworzec w Poznaniu. Osiem z szesnastu bomb spadło na miasto, prosto na domy. Nie podobało mi się to. Trzeciego dnia nic mnie to nie obchodziło, a czwartego dnia sprawiło mi to przyjemność. "

Jednym z pierwszych budynków Sochaczewa, które padły ofiarą niemieckich bomb był kościół pod wezwaniem św. Wawrzyńca. Organiście Stanisławowi Ochalskiemu serce się krajało na widok zniszczenia, jakie dokonuje się w jego kościele, o pomoc prosił też proboszcz. Począł ratować monstrancje, księgi parafialne, wszystko co w jego oczach stanowiło wartość. Kilkakrotnie wchodził do Domu Bożego, gdzie szalały płomienie, wpuszczone przez germańską czeladź diabła. Ileż można kusić los? Odłamek pocisku dosięgnął go w końcu i Pan Stanisław zmarł tego samego dnia, kiedy zginął kościół. Odłamek poszarpał mu na pierwszy rzut oka tylko nogę, przewieziono go do szpitala, gdzie lekarz zdecydował o amputacji, okazało się, że żelazo wdarło się też do jelit i wątroby...
Córka Stanisława Ochalskiego była pierwszą żoną mojego dziadka... Zmarła tuż po wojnie, zakażając się włośnicą. Ale to już inna tragedia.

Zrujnowany kościół


W innym ujęciu

 
Pamiątkowa tablica wmurowana po prawej stronie
od wejścia do nawy głównej (1)

*  Tak do Babci Alicji zawsze mówiła rodzina
(1) Zdjęcie ze strony http://www.sochaczew.pl

wtorek, 2 września 2014

Pan Trawiński i jego cukiernia

Ciasta, ciasteczka, słodycze... W tych wyrobach prym wiedli niegdyś państwo Trawińscy, mający cukierenkę i sami wypiekający swoje wyroby w piekarni obok dzisiejszego Sanepidu.
Józef Trawiński, czyli dystyngowany pan ze zdjęcia obok, nie był sobie takim zwyczajnym cukiernikiem, ale mistrzem cechu. Był wujem mojej prababci Aleksandry, toteż można ją było często spotkać w jego lokalu, sprzedającą słodycze. Sama cukiernia znajdowała się wpierw na ulicy Traugutta, tam gdzie obecnie niszczeje budynek powszechnie znany jako stara mleczarnia, następnie przeniesiono ją pod hale.


Państwo Trawińscy. Pierwsza z lewej moja prababcia Aleksandra,
w środku jedna z przybranych córek Kazimiera Urban.
Dzieci to Jadzia i Krysia Urbanówny.

  
Zanim Trawińscy przenieśli się z Traugutta na 1 Maja, odbywały się tam wesołe zabawy, śluby i hucznie obchodzone "wyzwolenia czeladników". Wyzwolenie uprawniało, wpierw terminatora, czyli ucznia do wybrania sobie wedle swojego upodobania zakładu w którym chciał pracować, jeżeli awansował na czeladnika, a następnie, gdy udało mi się wyzwolić na mistrza prowadzić własny zakład. U pana Józefa czeladnikiem był inny słynny sochaczewski cukiernik, pan Felczak.
Aby zostać mistrzem, trzeba było stworzyć tzw majstersztyk, czyli w tym przypadku jakiś wyjątkowy, nowatorski przysmak.  Ciekaw jestem jakie smakowitości przyrządzał pan Józef... Pracował wcześniej nie byle gdzie, bo u samego Bliklego, więc kunsztu zapewne mu nie można było odmówić.


Uroczyste wyzwolenie czeladników. Pierwszy z prawej siedzi Roman Rotchimel.

Słodycze wypiekano w piekarni, która też znajdowała się na ulicy Traugutta, koło dzisiejszego Sanepidu, za lodziarnią.


Pan Józef w otoczeniu swoich pracowników. I z kotkiem.

Pomieszczenie, gdzie znajdowała się cukiernia było dzielone z panem Romanem Rotchimlem, który zajmował się szeroko pojętą stolarką, ale kojarzony był głównie z trumnami. Na szyldzie zaoszczędzono skojarzeń ciastek Trawińskiego i trumien Rotchimla, ograniczając zadeklarowaną działalność do wyrobu mebli. O tym, że świat jest mały, świadczy fakt, że moja druga prababcia Wenia, wynajmowała od Rotchimla mieszkanie na Staszica.

Wnętrze cukierni
Trawińscy mieli dobre serce, nie mogąc mieć własnych dzieci zaadoptowali trójkę sierot. Ich dom stoi do dziś na rogu ulic 15 sierpnia i prowadzącej na kirchol Sierpniowej, ale nie jest już w posiadaniu nikogo związanego z rodziną. Sprzedała go jedna z adoptowanych córek, Krystyna zwana "Ślepym Ciastkiem" (miała słaby wzrok... dlaczego "ciastko", chyba nie trzeba wyjaśniać). Ze strychu tego właśnie domu babcia Teresa widziała egzekucję Żydów na cmentarzu.  

Dom stoi do dziś, choć otoczony jest drzewami
i takie zdjęcie jest niemożliwe.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Kolejne spotknie z historią i Zawiszą nad Bzurą

Imprezę Zawisza Czarny nad Bzurą, czyli IV Sochaczewskie spotkania z historią, odbyły się w ten weekend i zaliczyliśmy je tylko częściowo. Czasu nie stało na uczestnictwo we wszystkich przewidzianych na ten rok atrakcjach, a poza tym kiepskie warunki atmosferyczne także zniechęciły ludność do udziału w rycerskich zabawach. Było chłodnawo i co chwila padało, nawet dość rzęsiście, toteż nie wszystko poszło zgodnie z programem. Ale cóż, pierwszego dnia ominęły nas wprawdzie pokazy walk, upadek z konia Zawiszy (podobno aż gleba podzamcza się zatrzęsła, gdy rycerz w zbroi runął ze swojego rumaka, na szczęście nic poważnego się nie stało), ale i tak trafiliśmy wieczorem na ciekawe widowisko.
Mowa o Balu Diabłów z udziałem grup muzycznych z Sochaczewa - Lombelico del Mondo, z Hiszpanii - Tabalers de Diables de Sant Cugat del Valles i Stowarzyszenia Wspierania Młodzieży "Czart" z Częstochowy. Czarty z Częstochowy, a to dobre...
Bal des Diables nie jest jakimś diabolicznym obrzędem, jak można by przypuszczać, tylko elementem obchodów świąt Bożego Ciała w dawnej Hiszpanii (a w szczególności Katalonii), polegający na pochodzie roztańczonych diabłów przez uliczki miasteczka bądź wioski, urozmaiconym krotochwilnymi pogadankami i śpiewkami. Bardzo popularny i dziś, odbywa się na dużą skalę np. w Barcelonie. Częścią tej zabawy także jest "Correfoc", czyli Biegnący Ogień, związany z płomiennymi tańcami i sztucznymi ogniami.
Jakoż diabły harcowały z pochodniami i fajerwerkami na wysokich uchwytach przy wtórze bębnów, a ich pochód w oparach siarki udał się na górę zamkową. Tam, wokół rozpalonego na dziedzińcu ogniska odbył się finałowy bal. Było dużo hałasu, dużo dymu i artystom naprawdę udało się wytworzyć niesamowitą atmosferę. No i chyba w Sochaczewie takowe widowisko odbyło się po raz pierwszy.










W tym roku nie byłem świadkiem żadnych walk rycerskich. Niestety inne zajęcia nie pozwoliły mi poświęcić czasu na całość imprezy, część zapowiedzianych w programie atrakcji nie odbyła się ze względu na aurę, jedyna część rozrywkowa w której udało się nam wziąć udział, to tzw. zabawy plebejskie - przeciąganie liny i rzucanie stalowymi obręczami na wbity w ziemię kołek. Garnęła się do nich ochoczo dziatwa, a każdy basałyk nagrodzony został drobnym upominkiem.






Na samym wzgórzu zamkowych postawiono zaś kilka namiotów, w których promowano szeroko rozumianą sztukę, co było okazją prezentacji swoich dokonań dla domorosłych twórców rzeczy odbiegających od sztuk powszednich - rzemieślniczych i kulinarnych, (choć kiełbasek i smalczyku też można było zakosztować, a jakże). To w ramach projektu Okno Sztuki, którego pomysłodawcą jest lokalny artysta Marcin Hugo-Bader.




Już w drugiej imprezie historycznej przeszkadza deszcz. Na szczęście tym razem nie pokrzyżował planów tak drastycznie jak poprzednim razem. 

czwartek, 24 lipca 2014

Kirkut w Sochaczewie

Gdy człowiek przemija pozostaje po nim wspomnienie bliskich, a z czasem tylko kamień nagrobny, trwalszy niż pamięć, ostatnie świadectwo jego istnienia na ziemskim padole. A gdy przeminie kamień, a nawet cały cmentarz? Zostaje żal. Żal, że kolejne świadectwo dawnych czasów przepadło bezpowrotnie.
Cmentarz żydowski w Sochaczewie to nekropolia niezwykle stara, sięgająca być może nawet XV w., a z pewnością już istniejąca w XVI. I była niegdyś ogromna, bo nie dość, że chowano tu mieszkańców Sochaczewa wyznania mojżeszowego, to jeszcze ostatnie miejsce spoczynku znajdowali tu Żydzi z Warszawy, na długo przed powstaniem cmentarza Bródnowskiego. Bo w stolicy długo nie chciano żydowskiego cmentarza. W Sochaczewie i Grodzisku spoczęli najznamienitsi przedstawiciele tej społeczności. Nawet gdy już Żydzi mieli swój warszawski kirkut, niejednokrotnie woleli swoich bliskich chować w Sochaczewie, wśród innych rodzinnych grobów.

Cmentarz w czasach,
kiedy go użytkowano, czyli
przed wojną (1)

Co z tego zostało dziś? Prawie nic. To czego nie zniszczono podczas II Wojny Światowej, zdewastowano po niej, kiedy po mordzie dokonanym na  Pinkasie Weinbergu, pierwszym powojennym wiceburmistrzu Sochaczewa, resztki ocalałej po hitlerowskim pogromie społeczności żydowskiej uznały, że nie ma już dla niej miejsca w mieście i opuściły je na zawsze. A hebrajskie macewy podobno idealnie sprawdzały się przy utwardzaniu dróg...
Nawet świeży grób Weinberga, nie ostał się długo i nie uchronił kirkutu przed zagładą. Cmentarz znikł... I być może tylko przez fakt, że kopanie na skarpie odsłaniało sporo szczątków ludzkich, nikt niczego tam nie postawił, bo z tego co mi wiadomo, choć może to nieprawda, cześć terenu chciano zagospodarować w latach 80. A wtedy jeszcze były tam jakieś nagrobki. Spacerując wtedy po skarpie, miejscami można było się natknąć na małe skupiska macew. Gdy byłem tam z synem w zeszłym roku, musiałem się nieźle nałazić i naszukać w trawie, by znaleźć choć jedną. Roje komarów nie sprzyjały dokładnym oględzinom cmentarza, toteż w tym roku wybrałem się tam z Nim po raz drugi.

Zdjęcie zrobiono w latach 40












 


W latach 90 w końcu zwrócono niego należytą uwagę, dzięki staraniom obywateli Izraela - ogrodzono teren i odbudowano ohel Bornsteinów. Ohel (po hebrajsku namiot) to taki znaczniejszy grobowiec, w kształcie małego domku, nawet z dwuspadowym daszkiem i oknami. Bornsteinowie zaś, z ojca na syna byli znanymi cadykami, więc uhonorowano ich taką właśnie mogiłą. Podobno gdy w 1910 roku chowano Abrahama Bornsteina, Żydzi wzdragali się od przejścia obok kapliczki z Matką Boską przy głównej drodze i planowali udać się z konduktem pogrzebowym, bokiem, polną ścieżką. Chłop, do którego należało pole zawziął się jednak i ich nie puścił, więc radzi, nieradzi zmuszeni byli iść zwyczajową trasą, kiedy jednak mijali kapliczkę, zarzucili na trumnę swoje chałaty, by uchronić bogobojnego zmarłego przed niestosownym dla jego wyznania widokiem. 















Symboliczna ściana płaczu

Obok postawiono symboliczną ścianę płaczu, z tablicami pamiątkowymi i odłamkami macew. Najniższą tablicę, w języku polskim ktoś zdążył już ukraść. Pozbierane na terenie resztki macew wmurowano w podłużny betonowy postument za ścianą. Za ohelem Bornsteinów znajduje się jeszcze obelisk upamiętniający ofiary holokaustu. Podczas II wojny światowej nie zawsze zmarłych tu przynoszono... przychodzili sami, popędzani gardłowymi komendami Niemców, prosto nad wykopane w ziemi doły, dokąd ostatecznie posyłały ich salwy karabinów. Dotyczyło to zwłaszcza Żydów ukrywających się w okolicy, nie wyłączając dzieci.

Pamięci ofiarom wojny
 
Monument z wmurowanymi odłamkami







 
Pomnik postawiono w 1991

 Dalej jest już tylko porośnięte bujną trawą pole, ciągnące się aż do wysokiej skarpy, skąd jest piękny widok na całą rozległą równinę na zachód od Bzury. Zmarli tego nie widzą, tradycja kazała chować ich z twarzą zwróconą w przeciwnym kierunku, symbolicznie ku Jerozolimie. Gdzieniegdzie jeszcze wśród zieleni można natknąć się na zapadły w ziemię kamień z egzotycznie wyglądającym hebrajskim pismem. Coraz rzadziej... coraz mniej wyraźnym.

(1) Księga Pamięci Sochaczewa

Źródła: Kirkuty
             Sochaczewianin
             Forum Żydów Polskich