Po licznych
przeprowadzkach rodzina moja osiadła na czas jakiś na ulicy
Staszica, naprzeciw straży, w domu należącym na spółkę do
Janiszewskiego i Rotchimla, gdzie wcześniej znajdowało się biuro
cechów rzemieślniczych. Dom miał wtedy jednopiętrową oficynę
wychodzącą na ulicę Kozią, dalej natomiast nie było już prawie
nic oprócz gruntów ornych. Dorywalscy zajmowali parter owej oficyny, sąsiadując
z piętro wyżej mieszkającymi państwem Skupińskich.
Dom został przebudowany, nie ma balkonu, ale stał tutaj. |
Tam
właśnie zastała ich wojna. Jej pierwsze znaki to rozbrzęczane
nagle niebo, które przestało już być przyjazne. Przekonali się o
tym rychło mieszkańcy... Idących ulicą Kozią między polami
buraków ludzi wypatrzył pilot Messerschmitta i najwyraźniej
poczuł się w swojej latającej maszynie panem życia i śmierci, bo
począł krążyć nad nimi jak wściekły szerszeń, ryjąc ziemię
ogniem z pokładowych karabinów kaliber 7,92 mm. Przerażeni ludzie
rozpierzchli się po polu, szukając schronienia wśród buraczanych
liści... Niemiec szatkował je zaś z upodobaniem pociskami, niczym
jakąś wielką sałatkę. Żyd jakiś w panice na klęczkach głośno
zaczął się modlić do Boga, nie zważając na nawoływania
pozostałych, by się położył i leżał nieruchomo. Lilka* leżała
jak placek i odważyła się podnieść i uciec, nie odwracając się nawet za siebie dopiero, gdy
przycichły silniki samolotu.
Pradziadkowie
rychło opuścili Sochaczew, chroniąc się w Grądach, rodzinnej wsi
prababci Weni i powrócili na Staszica dopiero wtedy, gdy Niemcy zaczęli tworzyć
w Polsce swój nowy ład.
Gdy słuchałem tej opowieści, zawsze intrygowało mnie, czemu pilot wykazał
się takim barbarzyństwem?
Sönke
Neitzel docierając do alianckich archiwów, znalazł stenogramy
rozmów wziętych do niewoli żołnierzy niemieckich podsłuchanych w
celi. Wydał nawet książkę "Podsłuchane", i poniższy
fragment wyjaśnia, co się dzieje ze zwyczajnymi ludźmi podczas
wojny.
"Drugiego dnia wojny w Polsce musiałem zrzucić bomby na dworzec w Poznaniu. Osiem z szesnastu bomb spadło na miasto, prosto na domy. Nie podobało mi się to. Trzeciego dnia nic mnie to nie obchodziło, a czwartego dnia sprawiło mi to przyjemność. "
Jednym z
pierwszych budynków Sochaczewa, które padły ofiarą niemieckich
bomb był kościół pod wezwaniem św. Wawrzyńca. Organiście Stanisławowi Ochalskiemu serce się krajało na widok zniszczenia,
jakie dokonuje się w jego kościele, o pomoc prosił też proboszcz.
Począł ratować monstrancje, księgi parafialne, wszystko co w jego
oczach stanowiło wartość. Kilkakrotnie wchodził do Domu Bożego,
gdzie szalały płomienie, wpuszczone przez germańską czeladź
diabła. Ileż można kusić los? Odłamek pocisku dosięgnął go w
końcu i Pan Stanisław zmarł tego samego dnia, kiedy zginął
kościół. Odłamek poszarpał mu na pierwszy rzut oka tylko nogę,
przewieziono go do szpitala, gdzie lekarz zdecydował o amputacji,
okazało się, że żelazo wdarło się też do jelit i wątroby...
Córka Stanisława Ochalskiego była pierwszą żoną mojego dziadka... Zmarła tuż po wojnie, zakażając się włośnicą. Ale to już inna tragedia.
Córka Stanisława Ochalskiego była pierwszą żoną mojego dziadka... Zmarła tuż po wojnie, zakażając się włośnicą. Ale to już inna tragedia.
Zrujnowany kościół |
W innym ujęciu |
* Tak do Babci Alicji zawsze mówiła rodzina
(1) Zdjęcie ze strony http://www.sochaczew.pl
(1) Zdjęcie ze strony http://www.sochaczew.pl
Ten Rotchimel o ktorym pan pisze to mój pradziadek mam nawet po nim drugie imie .Nigdy go nie poznałem zmarl przed moimi narodzinami.pozdrawiam Cezary Roman Rotchimel
OdpowiedzUsuńDziękuję za wizytę i komentarz, Panie Cezary.
UsuńPodobno rodzina Przybyszów, czyli mojego dziadka była jakoś spokrewniona z Rotchimlami. Ale nie znam szczegółów. Pan Rotchimel po wojnie należał do cechu, mam Go na jakims zdjęciu grupowym.