poniedziałek, 16 marca 2015

Szlakiem dzięcej wyprawy sprzed ćwierćwiecza

Zastanawiałem się nad tym wpisem. Nie dotyczy jakichś odległych czasów, raczej moich wspomnień usytuowanych w latach 80, więc stosunkowo niedawno.
Mam wrażenie, że słońce inaczej świeciło, gdy byłem jeszcze chłopcem. Nie powodowało potu na czole, nie prażyło, było czymś co wywabiało z domu. Skłaniało do włóczęgostwa z koleżkami i właśnie jedną taką trasę postanowiłem opisać. Jednym z najbardziej intrygujących, miejsc było przyrzecze Bzury. Celem było dojście ok 5 kilometrów w górę rzeki do kładki w Boryszewie i powrót drugą stroną. Dziś nie jest to bardzo trudne, liczni wędkarze wydeptali szereg ścieżek wzdłuż jej biegu i wystarczy się zaopatrzyć w sportowe obuwie. Wtedy była to prawdziwa wyprawa przez niesamowicie bujne i gęste chaszcze. Wędkarze nie mieli wtedy czego szukać w rzece, gdyż był to niesamowicie zamulony, śmierdzący syf, zatruwany po kolei przez Energomontaż, Zakłady Boryszewskie i mleczarnię. Od strony rzeki niosła się pryzma smrodu, jeżeli wiatr przypadkiem wiał w stronę miasta. Miasto rewanżowało się ciekami odsłoniętych strumieni ścieków, puszczanych wprost do rzeki. W niej zaś nie było nic żywego oprócz szczurów wodnych. A przy rzece? Cóż pierwszy etap do opuszczonej przystani kajakowej był w miarę przyjemny dla wszystkich (o ile wiatr nie wiał od strony rzeki, rzecz jasna). Mijało się zamek, malowniczo położony na zarośniętym i przez to nie widać, że zaśmieconym wzgórzu. Wtedy przytulony do tego wzgórza był pomniczek rozstrzelanych w 1906 u podnóża działaczy PPS, na którym opijały słoneczny dzień lokalne żule. Po spożyciu najczęściej roztrzaskiwali butelkę o kamienną tablicę, toteż pomniczek tonął niemal w błyszczących szklanych odpryskach. Przeniesiono go później na pobliski skwer przy Traugutta. Wokół zamku często myszkowaliśmy po krzakach w poszukiwaniu butelek, które zanosiło się do skupu.




Dalej ścieżka wiodła poprzez wysokie topole do przystani. Między drzewami zbierało się pieczarki, jakaś taka odmiana, która rosła całkowicie pod ziemią, więc obszar na którym rosły zryty był jak po przejściu dzików. No i przystań - twór z rozdziawioną gębą wyrwanej bramy, niegdyś miejsce wesołych zabaw, wtedy i dziś smętna ruina, sąsiadująca ze strzelnicą, która znajdowała się w niecce przy skarpie graniczącej z Bzurą. Strzelnica to było bardzo chętnie i masowo odwiedzane miejsce z racji obfitości ołowianych czubków od KBKSu. Chłopaki wytapiali z nich tzw. kalapetę. Kalapeta, czyli ołowiany krążek, zaokrąglony z jednej strony, z drugiej płaski służył do pewnej gry. Rozkładało się posiadane pieniążki na ziemi i z pewnej odległości rzucało się w ich kierunku kalapetą, która kantem robiła ślad w ziemi. Ten którego ślad był najbliżej monet, rzucał nią w nie tak, aby trafić w kant i odwrócić na drugą stronę. Te były wygrane. Jeśli skusił, kalapetę przejmował kolejny gracz. Dzieciaki same wytapiały kalapety, wlewając roztopiony w rondelku ołów w nieckowate zagłębienie w ziemi. Nie byłem fanem tej gry, ale czubków i łusek miałem chyba pół szuflady w biurku.
Kalapetka.
 
A potem wejście w gąszcz...






Ci, którzy wjeżdżali do Sochaczewa od zachodu, wiedzą że położony jest na wzniesieniu, którego krańcem jest ostro ścięta skarpa. Z niej widać panoramę rzeki i jej przeciwległego brzegu, wtedy nic tylko grunty orne i łąki ciągnące się aż pod szosę na Łowicz. Dziś osiedle domków jednorodzinnych na Kuznocinie. Po minięciu przystani, skarpa zbliża bezpośrednio do rzeki i dalsza podroż odbywała się po jej porośniętym krzakami stoku. Z góry co jakiś czas spływały potoki dziko puszczanych ścieków, pół biedy jak można było je przeskoczyć. W jednym miejscu ciek rozlewał się szeroko, nasączając ziemię, przez co idąc po niej wydawało się charakterystyczne mlaszczące dźwięki. I tak trzeba było się w końcu wspinać na skarpę by jakoś minąć to rozlewisko. Ubłocenie obuwia gwarantowane. Potem wejście w gąszcze, porastające skarpę… trzeba było uważać, żeby nie zjechać na jakimś błocku, bo rzeka tutaj przytulona była bezpośrednio do zbocza i kąpiel byłaby nieunikniona. I nie w wodzie wcale, tylko w gęstym, smolisto czarnym, śmierdzącym mule. Rzeka czasem cofała się z niektórych swoich płycizn zostawiając połacie tego czarnego błota, które zanim wyschło cuchnęło jak nieszczęście, wizualnie wzbogacone dodatkowo różnoraką padliną i śmieciami. Wysoki brzeg co jakiś czas był urozmaicony wysypiskami śmieci, oczywiście nielegalnymi, ale kto by się tam wtedy tym przejmował… Z tych śmietnisk bez obciachu można było wybierać puszki po piwie. Tak, w latach 80 był szał na zbieranie puszek po piwie. Dzieciaki miały po domu poustawiane piramidy nawet z kilkuset sztuk, każdy niemal dom był rajem dla birofila. Ja sam miałem ponad 200, przy czym nie było wtedy polskiego piwa puszkowego, ich różnoraka mnogość pochodziła z zachodu – głównie z Niemiec i Holandii.

Miałem większość z tych puszek.
Kolejny przystanek „szamba”. Tak to wtedy nazywaliśmy, choć określenie nie jest precyzyjne. Nie mnie jednak, jest to element kanalizacji miejskiej, w którym znajdowała ona swoje ujście do rzeki. Parów zakończony betonowym odpływem, poprzedzony wielkimi zbiornikami ze ściekiem, wysokimi na kilka metrów. W jednym ktoś kiedyś wybił dziurę, i można było zajrzeć do środka, kilka metrów w dół na zupowatą substancję, która się tam znajdywała. Dywagowaliśmy, z co by się stało, jakby ktoś z nas tam wpadł, czy by utonął, czy szybciej zatruł się gazami… ot taka makabryczna dla rodziców fantazyjna wizualizacja niezbyt przyjemnego odejścia w zaświaty. Tak naprawdę, spływa tędy woda z deszczówki, więc nie jest jakaś szczególnie trująca. Część tych zbiorników zresztą była dość niska i odkryta, więc upadek przy nadmiernej ciekawości nie jest wcale niemożliwy. Oczywiście nie obyło się bez złowieszczych historyjek, że brat kumpla miał znajomego, który wpadł do takiego zbiornika… Ciężko w to uwierzyć, ale kiedyś w jednym z takich zbiorników pływały… żywe ryby.






 















Po przejściu kolejnych labiryntów zarośli z głogu i tarniny docierało się do rozległych łąk, zatopionych w gęstej zielonej trawie. Rzeka w okolicach Boryszewa znów odskakiwała od zbocza skarpy. Było też nieco (ale też bez szału) czyściej po minięciu głównych trucicieli, rzeka przelewała się tu żwawiej między kamieniami, porośniętymi przypominające sumiaste wąsy brunatnozielonymi wodorostami i nurt nie pozwalał na odkładanie się mułu Przejście przez kładkę i powrót na most w Sochaczewie to już był lajcik, szło się wzdłuż pól i łąk. Dzieciarnia po takiej wyprawie wpadała zgłodniała do domu, pochłaniając obiad z apetytem ku uciesze rodziców, nieświadomych z reguły gdzie szwędało się ich potomstwo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Trzy grosze